|
|
|
|
Mongward
Golem
Dołączył: 04 Mar 2007
Posty: 733
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z nienacka
|
|
|
|
|
|
Wysłany: Śro 17:56, 01 Sie 2007 Temat postu: Oblężenia pewnego historia. |
|
|
Ostatnimi czasy dobrze się w naszych włościach dzieje, a i w całym państwie dobrobyt ogólny panuje, przyznacie moiściewy? Tak, widzę, że czerepami kiwacie, tedy: potwierdzacie. Ale nie zawsze się tak miło działo, i rzadko kiedy dawało radę bez rozróby miodku czy winka w gospodzie pociągnąć. Wy tego nie pamiętacie, ni mało kto z waszych krewnych, jak mniemam, jednak my, krasnoludowie mamy lepszą pamięć, a i żywot nasz dłuższy niż wasz, co mija szybko jako ta o, piana znad stągiewki. Hehe, patrzcie go, panosza jednego, jak się nabzdyczył, jakbym licho wie jakie głupoty opowiadał. Panie urodzony, powiedzcie mu, żeby albo słuchał grzecznie albo wyszedł, byle w opowieści nie przeszkadzał. Khem, zaschło mi krzynę w gardle, może uraczycie mnie czymś na poprawę tegoż niemiłego stanu? Nie chciałbym ochrypnąć przed czasem. Dzięki panie szanowny, hojny z was człek, z czego nie omieszkam jeszcze zapewne skorzystać. Siędźcie sobie wygodnie, bo opowieść nie będzie krotka, choć pewnie przerywana dość często, krasnolud nie kaktus, pić musi.
Epizod pierwszy, czyli jak to drzewiej bywało.
Ectattoria była dużym miastem. Dużym i dobrze zaopatrzonym Na tyle, by móc się skutecznie obronić przed każdym tradycyjnym oblężeniem. Gdyby tylko prowadzono takie w owych czasach. Mury miała wysokie na stóp pięćdziesiąt i grube na trzydzieści, kilka ładnie odlanych armat, mimo groźnego wyglądu dobrych tylko w robieniu hałasu i dymu. Dawały jednak pole do popisu katapultom i balistom, w których używaniu wprawieni byli ectattoriańczycy ponad wszelką wątpliwość. Warto dodać, iż mury pochylały się w stronę wzmacnianej palami fosy, gdzie, pomijając już bogatą we florę wodę, pływały złośliwe węgorze. Straż miejska zastąpiła nieporęczne glewie poręcznymi mieczami, a staromodne łuki nowoczesnymi kuszami. Miasto było zatem doskonale obronne i mało który przywódca w jego historii zdobywał się na atak.
I właśnie jeden z tych „mało których” przygotowywał się do oblężenia grodu. Wszelkimi możliwymi sposobami.
-Powiedzcie no, panie magik, jakie jest wasze miano, bom przepomniał?
-Po pierwsze, panie wojak –z przekąsem odpowiedział zapytany, wysoki, szczupły mężczyzna z ostrymi rysami twarzy -jestem *magiem* a nie podrzędnym kuglarzem, wynajmowanym przez was do „wróżenia” z gwiazd. Po drugie, miano moje: Albatra’Gi’huuj, co w waszym prymitywnym języku znaczy „Ten, który wie, co dla niego dobre”...
-Ostatni człon, nomem omen, to cząstka „dobre” jak mniemam?
-...Po trzecie, panie *wojak*, -kontynuował mężczyzna ignorując szyderstwa- dajcie mi do zrozumienia, czemuż to miałbym pomagać w oblężeniu tego miasta akurat wam, zamiast, załóżmy, pomóc obleganym w obronie?
Rahlok Kaprawy był zbyt stary, by potraktować tę groźbę impulsywnie, zbyt impulsywny, by zignorować ją całkowicie. Psychika była w kropce, i chyba o to chodziło magowi.
-Skończyliście, *magiku*? Dobrze zatem, posłuchajcie teraz, choć może się to wydać trudnym dla twojej elfickiej dumy. Dać argumenty, dla których lepszym rozwiązaniem dla was będzie udział w oblężeniu po naszej, nie małpoludzkiej, stronie? Zgoda. Wiedz zatem, iż w moim posiadaniu jest przedmiot, który, podpowiada mi przeczucie, byłby cię mógł zainteresować. Po wtóre, miasto i bez twoich dekoktów upadnie, a wtedy kto nie będzie z nami, będzie wspomagać rozwój roślinek w fosie. Wreszcie po trzecie, pomożesz mi, kuglarzu, dlatego, że mam na swoje usługi...nie, złe określenie, zaoferowali mi swą pomoc krasnoludzcy kusznicy Histarda Kamiennostopego. Ufam, że twój spiczasty kapelutek nie spowalnia rozumienia drobnych aluzji?
-Znaczenie twoich „aluzji”, jak w swej głupocie nazwałeś pogróżki zawoalowane nie bardziej niż kurtyzany ze wschodu, nie umknęło mojej uwadze. I wiedz, iż twoje *drobne* sugestie są dla mnie niczym. Nawet karli kusznicy nie mogą się równać z potęgą magii. Z moją potęgą. I sugeruję wzięcie pod konsyderację prawdopodobieństwa, załóżmy, złego wymierzenia zaklęcia. Albo, uchowajcie Dewy, pomylenia białej korelii z wilczą jagodą przy warzeniu mikstur. Zapach wnętrzności walających się pod ziemi drażni moje nozdrza zbyt silnie, bym mógł spożywać posiłek w ich pobliżu.
-Poczęstujcie, szanowni kufelkiem, a jeszcze milej jego chlupoczącą zawartością. Zaschło mi w gardle. Macieli jakieś pytania tudzież inne dezyderaty? Zadajcie je teraz, bo opowieść żąda kontynuacji.
-Skąd wy to wszystko wiecie, krasnoludzie? W kronikach ludzkich ani słowa o tym nie ma.
-Mój ojciec: Tisfer Żelazny. Inżynier, specjalista od obsługi balist i obrońca Ectatorii w wielu wojnach, nie tylko z raubritterami. Sięgnijcie, panie, do kiesy, i uraczcie starego krasnoluda czymś dobrym, bom diablo spragnion. Mmmm, krasnoludzka przepalanka, dobry rocznik, hojniście widzę, bardziej jeszcze niż przed chwilą. Ha, po oczach waszych widzę, opowieści spragnieni panowie jesteście, to wam kiesy otwiera. Ale na czym żeśmy skończyli? Pamiętacie szanowni?
-O orka i elfa negocjacjach mówiliście, panie krasnoludzie.
-A, tak, prawiście, słuchajcie tedy.
-Wiedz, szyszkojadzie, że owe ewentualności zostały już dawno wzięte pod uwagę, tak przeze mnie, jak i przez Histarda. I ubezpieczyliśmy się od ich zajścia. A teraz odejdź, czarowniku, i nie waż się uczynić niczego poza warzeniem.
Spojrzenie chłodniejsze od lodów Północy, jakie rzucił elf, spotkało się z płonącym wzrokiem orka. Był to pojedynek lodowca i lawy, zbyt silnych, by dać się pokonać, zbyt słabych, by pokonać przeciwnika. Wiek przeważył szalę, czarodziej spuścił wzrok, ale nie poskąpił sobie ostatniego słowa. Był to czar trupiego smrodu. Zasłony namiotu łopocząc zasłoniły wejście, tuż po tym, jak odchodzący elf uśmiechnął się szyderczo. Rahlok został sam, nie licząc jego odbicia w dużym lustrze. Odbicia szaroskórego mężczyzny o potężnej sylwetce, godnej postawie oraz płonącym wzroku. Nie miał na sobie żadnej zbroi, prócz krótkiej kolczugi i kolczastego naramiennika. Był już stary, o czym świadczyła nie tylko biała czupryna, lecz także głębokie zmarszczki i barwa oczu. Oczu, dawniej gorejących szmaragdowym ogniem, dziś mających tę moc tylko niekiedy, ograniczając się do odcienia nefrytu.. Wraz z ciałem osłabła też wola walki. Dawniej rzucający się z innymi w wir bitwy, teraz wolał pozostawać w oddaleniu od głównych potyczek, ograniczając się do wydawania rozkazów. I karania za ich niewykonanie. Pomimo tego, zawsze nosił przy sobie rodowy topór, wykonany przez krasnoludów w zamian za pomoc, udzielonej im rzez jego pradziada w wojnie z elfami.
-Sargi, przybyli posłowie. –do namiotu wszedł postawny ork, wyglądający jak lustrzane odbicie przeszłości. Starzec westchnął w myślach.
-Tak szybko? Doskonale, wybornie. Poproś ich, krewniaku.
Po paru chwilach do namiotu wkroczyli ludzie. Młoda, butna i głupia rasa, zupełne przeciwieństwo elfów. Podobna jednak nienawiścią, jaką żywili w stosunku do nich Starsi.
-Przybyliśmy paktować. –dumnie oznajmił szlachcic od stóp do głów zakuty w zbroję płytową, co przy temperaturze powietrza znamionowało skrajną tępotę.
-Wiem, szlachetko, ale nie będzie paktowania, tylko przedstawienie warunków...
-...tym lepiej. –wszedł mu w słowo zakuty. –Oto, co proponuje władca miasta, oby ży....
-...którego dokonam JA. –twardo oznajmił Rahlok.- Przede wszystkim wydacie moich komilitonów z waszego aresztu, w którym ich, niezgodnie z naszym i waszym prawem, umieściliście. Oddacie im ich dobytek, bądź jego ekwiwalent w złocie oraz zaprzestaniecie szykanowania starszych ras. Ponadto oddacie posąg Burgara, zagrabiony przez was. Zapłacicie trybut w wysokości tysiąca sztab stalowych. Tylko po wypełnieniu tych warunków, oblężenie zostanie odwołane.
-Posłuchaj mnie, prymit...-zakuty miał zamiar zacząć kolejną tyradę, lecz tym razem starszy towarzysz zdążył mu wejść w słowo.
-Wybaczcie, panie, za pochopność słów mojego towarzysza. Jest młody i głupi, lecz wolą jego ojca było, by on przewodził poselstwu. Pozwól mi przemówić w jego imieniu.
Rahlok spojrzał zaciekawiony na rycerza, ujrzał jego oczy, oczy podobne do jego własnych, mających w sobie coś świadczącego o dawnej chwale.
-Dobrze więc, mówcie, rycerzu. Krewniaku, czy łaskaw byłbyś sprawdzić, czy krasnoludowie Histarda nie schlali naszych sił? –zwrócił się do młodego orka.
-Panie krasnoludzie..
-Co jest?
-Prawicie bez ustanku o tym, co się z murami grodu działo, a o nastrojach w mieście samym nic nie powiecie?
-Prawiście, obie konfliktu strony winienem opisać, słuchajcie tedy.
Karczma „Pod zadartym giezłem” nie była miejscem dla egzaltowanych niewiast i nie mniej egzaltowanych mężów. Przebywał tam kwiat wszelkiego miejskiego chamstwa i prostactwa łączącego się w liczne alianse z pijaństwem i ogólnym tumiwisizmem. Karczmarz był gościnnym człowiekiem, każdy mógł kupić za niewielką cenę duży kawał prosiaka, a komu było jeszcze mało do dostawał jeszcze po ryju. Tak czy inaczej lokal nie był specjalnie wystawny. Wiecznie śmierdzący spaloną kaszą, tanim winem (nazywanym „Wielkim Pawiem” ) i wieloma innymi zapachami, których opisywaniem jęzora strzępić nie będę. Był wrzodem męczącym górny krąg miasta, ale stali bywalcy zdawali się na to nie zważać.
Nastroje były wesołe, dawno bowiem nie było okazji do bitki, a taka się szykowała w czasie niedługim.
-...powiem, *hik*, że rynce mni świrzbiom do łobicia orkom gęb. –zakończył tyradę ogromny przedstawiciel gatunku Homo Speluniensis
-„Gąb” –poprawił go siedzący w pobliżu dobrze odziany mężczyzna, ewidentnie niepasujący do reszty.
-*hik* że niby kto jest gąb, co? –kolos na glinianych nogach, jakim stał się niedawny mówca zwalił się złowieszczo na stół- Dumacie sobie, tam w górnym miście, żeście takie *hik* pany, hę? Powim wam tedy *hik*, ście same są gąby, i gupki zafajdane *hik* i to jeszczeeeee... –tyradę zakończyło pojawienie się ptaka symbolizującego zwieńczenie długotrwałej popijawy (oraz uświetniającego swą nazwą lokalne wino).
-Tak właśnie mija chwała świata. –westchnął miękko „odziany”. –Ufałem, że uda mi się wciągnąć cię, Korempusie, do grodowej elitarnej formacji wojskowej, ale widzę, iż nie warto czynić zachodu. Przykro widzieć to komuś, kto widział cię kiedy walczyłeś u boku mego brata.
„Odziany” wyszedł a za nim podążyło trochę smrodu karczmy, widać bardzo do szlachcica przywiązanego.
Cień z pobliskich zaułków zaczął kumulować się w jednym miejscu, gdzie w niedługim czasie uformowała się z czystej czerni potężna sylwetka. Cienisty podążył za idącym szlachcicem, formując w dłoni topór bojowy. Przeczuwał niebezpieczeństwo, na jakie się naraża, jednak jako niższa istota astralna nie w pełni zdawał sobie sprawę z natury zagrożenia. Zbliżył się już znacznie do „odzianego”, robiąc mniej hałasu niż spokojny oddech. Uniósł...
-...kufel, tak, kufel dobrego trunku zdecydowanie by mi pomógł prawić dalej. Albo usnąć, co również biorę pod konsyderację.
-Ależ panie Mongward, w taki momencie opowieść przerwać?
-Owa, chcecie opowieści, to sami bajajcie, mi się pić chce, panie pasowany. Kufelek czy dwa, wystarczą, od takiego smarowania zdecydowanie mi się rozjaśni w łepetynie.... O, dziękuję wielmożny, dziękuję, o czym to ja mówiłem?
-Przykro nam, ale trzeba nam niedługo będzie iść, rejza na sąsiednie włości się szykuje, a mówią, że można łupy porządne zdobyć.
-Poczekajcie, szanowni, rejza nie ucieknie, a opowieść jeszcze zakończona być nie może. Na czym to ja skończyłem ostatnio?
-Na tym, że uniósł...
-A, tak, już pomnę. No więc uniósł, a nałożnica już na niego czekała, zabrał się do robo...
-Panie krasnoludzie...
-Co tam?
-Mówiliście o oblężeniu.
-Och, wybaczcie, trza było sprecyzować.
Cień uniósł istotę topora, zmierzył dystans dzielący go od celu i potężnie wyrzucił broń prosto w plecy skradającego się za szlachcicem skrytobójcy. Ciche uderzenie w ścianę było jedynym odgłosem, jaki towarzyszył zabójcy w drodze na drugą stronę. Wysoko urodzony tymczasem zbliżył się do bramy prowadzącej do Górnego Miasta. Cicho wyszeptał coś, co przez pobliskich ludzi zostało odebrane za przekleństwo.
- Insriam, rameliat, kartualir burgurdar.
W jakiś sposób ciche słowa przedarły się przez spokojne mamrotanie zasypiającego miasta i dotarły do zmysłów Cienistego. Postać na ułamek sekundy nabrała kolorów, ujawniających zielono-szare zabarwienie skóry, i stopiła się z cieniami.
Mag dla pewności sprawdził, czy w fałdach szaty nadal można wyczuć wybrzuszenie. Uśmiechnął się i dziarskim krokiem poszedł w stronę domu.
-Panie krasnoludzie?
-Co znowu?
-Jaki mag zgodziłby się mieszkać w mieście? Wszak wszyscy z nich to mruki i anarchiści.
-Młody waść jesteś i mało wiesz. Podówczas magowie byli integralną częścią społeczeństwa i nawet najbardziej zafajdane dziury na mapie miały swojego maga. A bo i łatwiej było o naukę Sztuki niż teraz, czasach fanatycznego zapału i ograniczenia. Ale wróćmy do opowieści, bo widzi mi się ,że mag już...
...wszedł do domu.
-Sargamanti. –światło z kandelabrów zaczęło łagodnie spływać na dół, oświetlając pomieszczenia kalejdoskopem barw. Jedno miejsce pozostało w cieniu. Mały stolik, nad którego powierzchnią unosiła się niewielkich rozmiarów płytka. Mag ustawił na niej przedmiot do tej pory skrywany w połach płaszcza. Kontury zaczęły się rozlewać i tężeć na przemian i w różnym stopniu, a barwa nie dawała się określić w znanym spektrum kolorów. Była nieskończenie biała w swej niezmierzonej czerni.
-Pokazujemy rączki, magusiu, prędziutko. –cichy głos budzący w wyobraźni obrazy czegoś nieokreślonego, jednak zdolnego zaniepokoić.- Nie byliśmy ostrożniutcy, oj nie byliśmy. Zbyt szybko odwołaliśmy potworę. A teraz powiemy parę rzeczy.
-Hejanus Sztylecik, nie powiem, byśmy byli zaskoczeni. Przypisywano ci od dawna brak rozwagi i umiejętności zmieszane w zdumiewająco zgranych proporcjach. Nie było mądrym posunięciem nasłać na nas prawołomcę niezbyt wysokiego sortu, ale wkradnięcie się do mego domu i mniemanie, iż da ci to niezbędną przewagę świadczy , że jesteś najmniej rozważnym ze znanych nam skrytobójców. Ale dość tych miłych pogaduszek. Zmęczyła nas miła pogawędka.-głos maga przybrał stopniowo chrapliwą barwę.- Mów, gnido kto cię przysłał, a może spotka cię coś lepszego niż zamierzało.
-A niech cię diabli.-zabójca zrezygnował ze zdrabniania, widocznie uznając je za niestosowne- Możesz mi nawet wysondować mózg, słyszałem, że to lubicie, wy kuglarze, ale i tak niczego się nie dowiesz. Ale i tak, za tę cenę jaką mi zaoferowano nie naplułbym nawet na psa.
-Więc po co przyszedłeś, gnido?
-Porozmawiać. O interesach.
-Czy wy aby tego wszystkiego nie konfabulujecie?
-A czy to ma jakieś znaczenie?
-Żadnego.
-Czemu tedy pytacie?
-Ustabilizuj jakoś to cholerne światło, kuglarzu, bo oczopląsu dostanę.
-Uwierz nam, gnido, lepszy oczopląs niż to, co stałoby się po przywróceniu zwykłego blasku.
-W takim razie srał to pies, jakoś wytrzymam. Wróćmy do interesów.
-Słuchamy, na razie dość uważnie.
-Pewnie wiesz, że ktoś z twoją pozycją ma wielu przeciw sobie.
Mag uznał, że nie ma sensu odpowiadać.
-Tym samym –zabójca kontynuował -tym samym, przydałby mu się ktoś, kto dbałby o, że tak powiem, opiekę nad niemiluchami.
-Nie licz na to. –czarodziej nie dodał „gnido”, co mogło być poczytane za pewnego rodzaju grzeczność -Nie powierzamy nikomu swych interesów. A zwłaszcza interesów z innymi magami.
-A czy ja chcę, żebyś mi je powierzał? Podajesz imię celu, ja mu odbieram sens posiadania tegoż imienia, proste. A zarówno dla ciebie jak i dla mnie byłoby wygodniej, gdybyś to ty był zleceniodawcą. Ja nie musiałbym szukać innych źródeł zarobku, a ty nie musiałbyś się obawiać, że oberwiesz zza węgła małą, szczypiącą strzałką albo kawałek metalu nie postanowi zbadać twojego serca. To jak bę..yghyy....ieeee...ghy...hhrrr...yyhhr
-Nie będzie.
-Czemu on go zaciukał?
-A skąd mi ta wiedza miałby do czerepu przyjść? Panie hrabio, rzućcie staremu pijakowi parę gryfów, bo pić się jakby zachciało...o, istna małmazja, dzięki wielmożny... Pogadalim trochę o mieście, ale i poza nim całkiem ciekawie się działo...Zwłaszcza po zakończeniu wizyty dyplomatów
-Przyprowadź do mnie Histarda, krewniaku. –Rahlok obawiał się nieco spotkania z krasnoludem, starszym od niego o z górą 100 lat. Ilekroć się spotkali kończyło się nadmierną czułością na każdy szmer połączoną z wyjątkowo bolesnym tegoż odczuwaniem.
Po paru minutach do namiotu (Rahlok miał nadzieję, ze nie będzie potrzeby zmieniać jego nazwy na „wymiot”) wszedł potężnie zbudowany, wysoki na pięć stóp krasnolud, odziany w gruby skórzany kubrak, podobnież skórzane buty podkute stalą. Warkocze na jego brodzie, zgodnie z tradycją zaplatane co pięćdziesiąt lat od wcielenia do klanu, zdradzały pięć półwieczy życia. Jak na tak młody wiek krasnolud zdobył miał naprawdę solidną pozycję tak w klanach jak i poza nimi, co pozwalało mu dyktować u najemców wysoki żołd dla siebie i swoich podwładnych.
-Witaj, Rahloku. –krasnolud krzyknął gromko potężnym basem, dziwnie niepasującym do jego, słusznej przecież, postury.
-Ty również witaj, Histardzie. Mam nadzieję, że twoi chłopcy nie spili moich podwładnych?
-A skąd, zbyt się ciebie boją, chłopcze. Jak na takiego młodzika nieźle sobie radzisz z żołnierzami.
-Pamiętaj, że orkowie nie żyją tak długo jak wy. Ja już jestem stary, może zbyt stary- -dodał w zadumie –Ale mniejsza o to. Chciałem zapytać, czy w razie rychłego szturmu twoi chłopcy będą gotowi.
-Obiecałeś nam piętnaście od sta ze skarbów miasta. Bylibyśmy gotowi nawet gdybyś tylko nas wysłał do ataku.
-Cieszę się, słysząc to. Pytam, gdyż rozmowy z ludźmi nie przyniosły rezultatu, w każdym razie przyniosły inny niż naiwnie oczekiwany.
-Widziałem tego starca, kiedy wychodził z obozu. Wiesz, kim on jest?
-Opowiedział mi się jako Mediator. Nie dociekałem jego prawdziwego miana, dostrzegłem, że woli je ukryć.
-To jest Secudius.
-To niemożliwe, miałby teraz ponad sto lat.
-Ludzie są na tyle młodą rasą, żeby wciąż kryć dla nas zagadki. Nie zmienia to faktu, że to on. Wiem, bo walczyłem z nim w Wojnie.
- Z nim czy razem z nim?
-Razem z nim, za młodu należał do świty króla mojego klanu. Dobry był z niego wojak.
-Dobrze, że mnie o tym poinformowałeś, będę wiedział, czego oczekiwać w trakcie ataku.
-To może, skoro już przedyskutowaliśmy to i owo, uczcimy to przepalanką?
Rahlok westchnął z lekkim rozbawieniem. Pomyślał, że przyda się jakaś odmiana.
-Przynieś, nasi chłopcy dopilnują obozu
-Nie wyglądacie staro, jednak z początku opowieści powiedzieliście, że to bylo dawno. Nałgaliście?
-Skądże, stosuję jeno waszą miarę czasu. Dla was czasy sprzed trzystu lat to już zamierzchała przeszłość. Mogę wam rzec co-nieco o Rahloka regimentach.
-Prosimy.
-A, już rzekę jak to było...
Oddziały jakie zaoferowały swoje usługi Rahlokowi były osobliwością samą w sobie. Największą część stanowiły oddziały najemnych żołnierzy, skuszone wizją złupienia miasta. Poza grupami niewyróżniającymi się niczym, poza niską ceną, upodobaniem do bijatyk czy trunków, było też kilka frakcji nader ciekawych. O kusznikach Histarda już było wspomniane. Grupa zaprawionych w bojach i karczmach krasnoludów zaciętych jak twarz po goleniu toporem, twardych jak ich zarost i nieustępliwych jak sraczka. Ich stalowe kusze nie raz i nie dwa wykosiły nawet pięciokrotnie liczniejsze oddziały. Obecnie obalali kolejną beczkę krasnoludzkiego spirytusu cudem tylko niewypalającego gardeł swoim miłośnikom. Oddział powstał, gdy klan Dymiącej Stągwi rozproszył się po śmierci ostatniego władcy z linii Gembarga Młotogłowego, pierwszego króla klanu. Ci, którym nie podobała się monotonna egzystencja w miastach poddali się dowództwu Histarda, weterana Wojny. W krótkim czasie oddział zdobył znaczną sławę, która wzrosła jeszcze bardziej po wyeliminowaniu z rozgrywki o tron Alpagii Bhunda Wywołańca i gromady jego zwolenników. A teraz postanowili sprawdzić swe siły w oblężeniu Ectatorii.
Drugą znaczącą grupą była Wolna Hanza Bikara. Ciężko cokolwiek konstruktywnego o niej powiedzieć, bowiem była to bezładna zbieranina złodziei, żebraków i ludzi żyjących w półmroku miejskich zaułków. Jedyną cechą łącząca tych ludzi była postać samego Bikara, nieoficjalnego przywódcy wszystkich wyrzutków. Trujące strzałki, sztylety w ciemności i walka pięciu na jednego w dzień, to były ich metody działania. Do oblężenia przyłączyli się, jako specjaliści od walk w mieście. Przywdziani w szarobure szmaty, usilnie, acz nieskutecznie udające ubranie, jedynym czym wyróżniali się od zwykłego żebraka były pasy, mocne, skórzane pasy, jakie oferują niektóre agresywne gildie rzemieślnicze.
Oczywiście byl też mag, obleganie miasta bez maga było samobójstwem. Był nim elf, niech cholera weźmie, Albatra’Gi’huuj.
Ale nie o szyszkojadach zapchlonych jest ta opowieść.
Były jeszcze Amazonki, obiekt nienawiści wszystkich dookoła. Nie dość, że nie chciały dawać, to jeszcze brały to, co do nich nie należało. Mniej wyposzczeni napawali się samym widokiem, co było o tyle bezpieczne, że włócznie nadzwyczaj chętnie wyskakiwały z rąk owych pań. Grupa powstała zbyt daleko, żeby o tym mówić, tym bardziej, że i tak mało kto wie, gdzie dokładnie. Jedni mówili, że na południu, inni, że na północy (co wyjaśniałoby skąpe stroje, po mrozach północy widać im tu gorąco było). Ciężko orzec, kto ma rację. Jedno jest pewne: żyły tam małe zwierzęta futerkowe. Futerko ładne, ale mało go, panie, mało.
Regularne wojsko stanowili poddani Rahloka. Orkowie i pokrewne im koboldy posłusznie służyły Kaprawemu od dawna, władcy Burhandaru nie są wybierani ani na piękne oczy, ani dziedzicznie, tylko dzięki zdolnościom strategicznym, a on w tym przodował. Ubrani w proste, skórzano- stalowe stroje z masywnymi naramiennikami wzbudzali strach u wrogów samym tylko wyglądem, oznajmiającym: Chcesz mnie uderzyć? Mnie? Spróbuj, nawet nie dosięgniesz ciała”. Dodatkowy strach wzbudzały ich miecze i topory. Nie prymitywne ostrza o prostych klingach, lecz broń stworzona do rwania, obdzierania ze skóry i brutalnego wyciągania wnętrzności. Była to siła, której nie obawiali się tylko krasnoludowie, bezpieczni w swych zbrojach.
- Jak to się skończy?
-Tak, jak mówi historia, nie inaczej.
Tymczasem Rahlok postanowił przypomnieć sobie, jak pachnie świeże powietrze i energicznie wytoczył się na zewnątrz.
-O żesz kur... Moja głowa... Jak ja się.. mogłem zgodzić na picie spirytusu...
Ork zdecydowane nie był w stanie umożliwiającym konstruktywną konwersację. Niestety dla jego krewniaka, który zjawił się z meldunkiem.
-Sargi, przynoszę wieści.
Starzec popatrzył nań mętnym wzrokiem, bez żadnych wątpliwości znaczącym „dlaczego męczysz mnie akurat teraz? „
-Przybyły trzy nowe regimenty, z czego jeden nieproszony i konfliktowy.
-Kto? –to tylko zdołał wykrztusić przywódca, bez ryzykowania wzbogacenia gleby.
-Haszyszyni.
-Kurwa mać... –zaklął w sposób bliższy ludziom niż orkom.
Trudno mu się dziwić. Wolna Hanza i Haszyszyni w jednej armii byli najgorszą z możliwych kombinacji. Walczyli o wpływy jeszcze przed zdobyciem władzy przez Bikara i lidera Asasynów Asgassalana. Obie frakcje działały w miastach, obie nie bawiły się w uczciwą grę i obie oferowały usługi gildiom rzemieślniczym. Jedyne co je różniło to stopień zorganizowania. Asasylium, jak zwali swą strukturę Zabójcy było zwartym, rządzonym silną ręką zgromadzeniem, podczas gdy Wolna Hanza to dziesiątki mniejszych ugrupowań umownie przewodzonych przez stowarzyszenie działające w stolicy.
-Kto przewodzi Asasynom?
-Kasseral.
-Rozumiem, że Hanza nie wybrała przywódcy?
-Sam się wybrał, jest nim Birga.
-Przyprowadź obu. Natychmiast.... Nie, czekaj. Najpierw powiedz, kto jeszcze się zjawił.
-Maruderzy i Podkowy.
-Znakomicie, w samą porę.
Obie grupy nadzwyczaj dobrze się uzupełniały. Maruderzy byli specjalnie szkolonymi do walki dwoma młotami wojownikami, zamieniającymi tarcze wrogów w drzazgi a ich głowy w pudding. Powstali diabli jedni wiedzą kiedy, ale było na krótko po otworzeniu Szkół Wojennych przez Klany po niemal przegranych wojnach z gigantami. Krasnoludowie często nie mogli uderzyć odpowiednio wysoko, by trafić w witalny punkt, a skóra gigantów była zbyt twarda by przebiła ją broń rzucona. Sytuację pogorszyła jeszcze bardziej decyzja podjęta przez Siedzącego na Szczytach Gór, przywódcę olbrzymów. Od wieków sprzymierzone z Klanami postanowiły działać na własną rękę. Wtedy na scenę wkroczyli triumfalnie ludzie, dość wysocy, by trafić w istotne punkty, z dość długimi rękoma, by zastąpić siłę szybkością.
Natomiast Podkowy to grupa jakich wiele. Rycerze bez władcy, włości i zmysłu do interesów. Za to z wielką wolą walki, najchętniej szybkiej, brutalnej i skutecznej. Ich szarże, wspomagane dodatkowo specyficznym pancerzem ich rumaków, kolczastym na przedzie, czyniły istne spustoszenie w szeregach wroga. Obie te grupy były nieodłącznie ze sobą powiązane. Po szarżach Podków, Maruderzy tylko dobijali nieszczęśliwców, którzy umknęli koniom.
-Mój dziad był w Podkowach.
-Jakbym po was miał orzec, to bym się skłaniał ku Maruderom.
-Czy miasto czyniło jakieś przygotowania do wojny?
-O tym właśnie miałem rzec.
-Wracają posłowie. Wracają posłowie. – głos chłopca na posyłki rozbrzmiał poprzez korytarze domu w którego rządzono miastem i okolicami. –Wracają posłowie... –wydyszał wreszcie wpadając do komnaty rządcy.
-Tak, wiem. Słyszałem, podobnie jak całe miasto. –przyjaźnie powiedział Rendis. –Odsapnij, a potem pobiegnij powiedzieć im, by co rychło mi zdali sprawę z poselstwa.
Chłopiec popatrzył na rządcę z wdzięcznością. „Dlatego właśnie Saran nie włada miastem. Nie zna się na manipulacji.” pomyślał z satysfakcją Rendis, uśmiechając się, pozornie do chłopca, w rzeczywistości do własnych myśli. Dzieciak w chwilę potem wybiegł z wieściami.
Rządca rozejrzał się po komnacie. Lubił to robić, lubił patrzeć na portrety tych, którzy byli przed nim. Patrzeć im w oczy z rozbawieniem. „Patrzcie, stare pierdziele, to ja doprowadziłem to zadupie na obecną pozycję. Wy tylko pierdzieliście w stołek. Dlatego ten też wymieniłem, pierwsza zmiana mojej kadencji”. Lubił oglądać trofea, jego ulubionym była wielka głowa białego żmija. „Napsułeś nam krwi, bratku, ale potem my napsuliśmy tobie jeszcze bardziej”.
-Lordzie Rendis, przybywamy z poselstwa.-bez pukania wszedł do komnaty stary mężczyzna.
-Mówcie proszę. –zbyt bał się Secudiusa, by karać go za bezczelność. Wiedział, że gdyby starzec chciał, to od lat mógłby być lordem Ectatorii.
-Rahlok Kaprawy nie godzi się na naszą propozycję. Postawił własne warunki.
-Jakież to?
-To nie jest rozmowa, która mogłaby być toczona przy świadkach. Wyjść. –obrócił się do towarzyszących mu ludzi. Poczekał, aż opuszczą pokój i zwrócił się do rządcy.
-Niestety, nikt podsłuchać ich rozmowy nie zdołał. Zbyt silnym darzono Secudiusa respektem, by nie posłuchać rozkazu. Wiadomo jeno, co działo się wkrótce potem.
-Sprowadzić do mnie Tirbanga. –zarządził lord Rendis. Po krótkim oczekiwaniu wszedł do komnaty szczupły, czarnowłosy mężczyzna o bystrych oczach.
-Kazałeś mnie sprowadzić, rządco?
-Tak, przydzielę ci do ochrony oddział . Pojedziesz z listami do Hremarga z Buratonii.
-A ten oddział ma mi...
-...umożliwić przedarcie się przez krąg oblężenia, tak. Jeśli wybiją jeźdźców do nogi, jedź dalej, jeśli twój koń oparszywieje, biegnij nie dobijając go. Masz dotrzeć do Hremarga przed upływem trzech dni. Odejdź
-Jeśliście sądzili, że posłańca przechwycono bez trudu, to w błędzie tkwicie. Nasz znajomy mag dostał nakaz okrycia go aurą Nieważności. Po krótkich walkach przedarto się przez wąski jeszcze krąg namiotów i Tirbang pomknął w stronę twierdzy Pięciozęba. Tu kończy się pierwsza część naszej opowieści. Jeśliście ciekawi, jak dalej potoczyły się losy miasta i oblegających, wiecie gdzie łacno mnie znaleźć.
Epizod drugi: bitwa nadchodzi wielkimi krokami
-Panowie lordowie, widok wasz miłe uczucia w żywocie moim pobudza. Byłobyż możliwe, żeście ku pokrzepieniu serc przyszli po opowieść? Tuszę, że kiesy panów pełne, a pieniądze ciężą wam niezwykle. Radbym wam tego brzemienia odjąć.
-Powiadasz, że Rahlok zaczął oblegać Ectatorię, tak? –Hremarg podrapał się w głowę, przebijając się przez nieco skołtunione włosy.
-Tak, panie. Lord miasta nakazał mi przekazać, iż starcie może nastąpić w krótkim czasie. -Tirbang ukłonił się nisko. Hremarg nie był osobą, która lubiła bezczelność.
-Nie byłoby to niczym dziwnym. Rahlok nigdy nie należał do lubiących zwlekać z atakiem na tchórzy i zdrajców. –lord Buratonii udał, że nie zauważył grymasu, który przebiegł po twarzy posłańca. –Podaj mi chociaż dwa powody, dla których miałbym pomóc tej podłej żmii, zadającej sprzymierzeńcom cios w plecy?
-Pierwszym może być dla ciebie, lordzie, fakt, iż ork zapewne nie zadowoli się jednym miastem i prędzej czy później dotrze do twoich bram. Po drugie, wątpię, by Cesarz nie nagrodził bezinteresownej pomocy władcy sąsiednich włości.
-Dwa argumenty i oba o kant d.upy potłuc. Rahlok nie zaatakuje mojego miasta, bo z dawien dawna się szanujemy i nie wchodzimy sobie w drogę. A Rendis, z tą swoją gadką o wyższości ludzi, o dominacji intelektualnej od dawna prosił się o wojnę z Starszymi. A to, co zrobił jego mag przechodzi wszelką krytykę. A Cesarz? Ten gnojek na głęboko w d.upie sprawy Pogranicza, a jeśli twój władyka wyśle mu skargę, to najpewniej dołączy ona do innych, płonących w zimnych komnatach jego sekretarzy.
-Rozumiem, że mam to wszystko przekazać lordowi Rendisowi?
-Tak, powiedz mu to, jeśli uda ci się go odnaleźć wśród konających, zbierających swoje flaki z powrotem do środka.
-W takim razie wyruszam z powrotem. Mniemam, że nie przydzielisz mi oddziału do ochrony, panie? –aby ukryć wściekłość w oczach Tirbang pochylił się w głębokim ukłonie.
-Wręcz przeciwnie, przydzielę. W przeciwieństwie do twego władcy ciebie szanuję, nigdy bowiem nie splamiłeś się zdradą. Nie dam ci najlepszych ludzi, ale takich, którzy poprowadzą cię ścieżkami, o których nie wiesz nawet, że istnieją. I nie będziesz wiedział, gdyż pogrążony będzie w głębokim śnie, a oni nie będą.....
Dalszych słów posłaniec już nie słyszał.
Na dany znak zza kotary wyszedł barczysty człowiek odziany na modłę podróżniczą. Jedynym, co zdradzało pozycję druida był głęboki spokój w jego oczach i Sowie Znamię na czole.
-Tak bezceremonialnie go uśpili? Bez ostrzeżenia? To się nie godzi.
-Okoliczności nie sprzyjały uczciwym czynom. Hremarg chronić musiał swój lud, a ścieżka, jaką miał być zaniesiony posłaniec pozwalała na przemarsz dużej armii.
-Dwadzieścia lat, ten chędożony dziadyga wypomina mi błąd, jaki popełniłem dwadzieścia lat temu? K.urwa po trzykroć chędożona jego mać. –rządca Ectatorii nie był w dobrym nastroju po usłyszeniu wieści. Zwrócił się ku Tirbangowi. –A ty nie próbowałeś go przekonać, oczywiście. Nie szkodzi, że miasto spłonie w pożodze nieugaszonego gniewu Starszych ras. –Rendis zestresowany jak zwykle wpadł w pompatyczny styl
-Uspokój się, wuju. Doskonale wiesz, że los miasta leży mi głęboko na sercu, ale pokonanie zaklęcia nie jest proste nawet, gdy wiem o jego rzucaniu, co dopiero mówić o działaniu skrytym. –głos miał spokojny, jednak w głębi serca zarzuty krewniaka głęboko go zraniły.
-Tak, tak, wybacz, że się uniosłem. –Rendis wolał nie budzić wrogości bratanka. Jego matka miała zbyt wiele do powiedzenia na Cesarskim dworze. Szkoda, że i tak za mało, by pozbyć się Hremarga.
-Oczywiście, wuju, jesteś w ciężkiej sytuacji, a twój mag jej nie polepsza.
-Co z moim magiem?
-Oh, nie wiesz? Hremarg wspominał coś o czymś, co zrobił ten kuglarz.
-Dziękuję za wieści, zostaw mnie samego, muszę coś przemyśleć.
-Oczywiście, do widzenia, wuju.
„Ty żmijo podstępna, ty gnido zawszona, kuglarzu szalony. Czy to możliwe... nie, przecież nie wyjeżdżał z miasta...Ale..tak, mógł te swoje sztuczki wykorzystać....ale żeby aż tam?... Burhandar jest daleko... A niech go diabli, muszę z nim pomówić”
-Tak, tak, mili moi. Nie były to spokojne czasy, jako teraz mamy. Intrygi, tajne ścieżki, wróżdy i magia były na porządku dziennym. Oj, ciekawie było wtedy. A teraz to psu w rzyci szukać tego. Ostatnia wojna zakończyła się, zanim zdążono topory odkurzyć, Imperator na każdym dworze w zarodku intrygi dławi, a magowie usunęli się poza krąg życia, co raz tylko widać pomocne czary druidów, ale i oni siedzą w swoich matecznikach.
-Panie Mongwardzie?
-Co jest?
-Wrócicie do opowieści?
-A, tak, wybaczcie, na wspomnienia mi się wzięło i zebrało.
-Rahlok Sargi, przyszli Kasseral i Birga
-Wprowadzić. –ork wrócił już do formy, orkowie znający moc krasnoludzkich trunków znali też sekret warzenia dekoktów pomagających na skutki upojenia. Nie pomagały jedynie na poderżnięte w pijanym śnie gardło, ale powiadano, że to dlatego tylko, iż się przezeń mikstura wylewała.
Weszło dwóch mężczyzn, szczupłych, o ściągniętych w fałszywym uśmiechu brodatych twarzach i beznamiętnych oczach. Jedynym, co ich odróżniało to kolor skóry i ubranie. Dowódca Haszyszynów miał smagłą cerę i jedwabiście czarny płaszcz narzucony na kubrak i spodnie z nieznanego materiału. Do pasa przytroczone miał dwa sztylety.
Samozwańczy koordynator Hanzy z kolei miał bladą cerę, poznaczoną bliznami po ospie i czymś, co przywodziło na myśl rozwścieczonego demona. Ubranie składało się z połatanej skórzanej koszuli i składających się z samych już łat spodni. Miał chyba na sobie wszystkie możliwe odcienie brązu.
-Wiadomo mi już, iż obie wasze frakcje są w składzie oddziałów gotowych do ataku na miasto. Wiadomo mi także o niechęci, jaką wzajemnie się darzycie. Niech teraz wam będzie wiadome, że w moim obozie nie życzę sobie mordowania po zmroku ani prowadzenia prywatnych wojen. Nie obchodzi mnie, jak będziecie rozstrzygać spory. Możecie nawet zakładać się, kto rzuci celniej sztyletem w elfa nie zabijając go. Powtarzam: jeśli zaczniecie zabijać siebie wzajemnie albo któryś oddział ucierpi na waszej waśni: możecie być pewni, że wyciągnę z tego konsekwencje. Dopóki jesteście w obozie obowiązują moje prawa.
-Mógł sobie na to pozwolić? Nie obawiał się ich zemsty?
-Głupcem musieliby być, być choćby drasnąć starego orka. Obóz bardzo mały by się dla nich rychło stal i nawet ich zdolności byłby dla nich niewielką pomocą.
-Panie Mongward, opowiecie nam o ruszeniu pospolitym?
-O ile dacie mi, panie diuku nasmarować gardziołko pienistym trunkiem, to z przyjemnością.
Zniesmaczony reakcją władcy Buratonii Rendis kazał heroldom ogłosić pospolite ruszenie.
”Z rozkazu władcy Ectatorii...(wdech) Rendisa Pogromcy Smoka... ogłasza się wszem i wobec... Najdalej siódmego dnia od dziś... każdy zdolny do broni i pancerza noszenia... zgłosić się ma do regimentarzy po żołd rozkazy oraz oręż... którego to rodzaj dane będzie wybrać... spośród przygotowanego na tę okoliczność... Ósmego dnia siły zbrojne miasta... dostąpią zaszczytu otrzymania błogosławieństwa... z rąk brata Samariusa... W poszczególnych częściach miasta zgłoszenia przyjmować będą...” i tak dalej, od świtu do zmierzchu, aż trzeciego dnia tylko ślepi i głusi nie wiedzieli o ruszeniu, co ze szkodą dla miasta nie było, więc nikt ich nawet nie próbował informować.
Wieści dotarły nawet do, odwiedzonej przez nas nie tak przecież dawno, karczmy, gdzie nie zmieniło się niemal nic. Tylko ludzi było jakby więcej.
-Słyy *hik* szeliśta? Rendzio*hik* o ogłosił, proszę ja was, to, noo, pospolite r.uchanie. Cobysię *hik* ludziska się nie smęciły, nawet pieniendze nam *hik* dawać bendom.
-Głuupiś, Rawixie, nie r.uchanie, a ruszenie, tego tam, robiom. Prawda, się *hik* bendziem z orkyma bić, a mówiom, że i *hik* Amasionki przyjechali. cud, miód i szklanica piwa, jak się na nie *hik* gapić, rzekę wam. Możebyśmy się zapis *hik* ali? Tego tam *hik* można, prawda siem dorobić a i *hik* sławę,tego tam, zdobyć.
-Topsze godocie, ku*hik* kumie, pójdziem się jutro *hik* zapisać.
Karczmarz, poruszony do głębi decyzją bywalców (lub żołdem, z którego mogliby zapłacić za ostatni miesiąc picia) zdecydował pomóc im stawić się nazajutrz u regimentarza, czego dokonał wzywając posługaczy z taczkami.
Ci niespecjalnie ucieszyli się z perspektywy wędrowania przez miasto z rozentuzjazmowanymi wojakami w pijanym widzie.
-Dddiabli, znowu, widzisz kumie, musimy te moczymordy do domów rozwozić, a sami nie mamy kiedy się napić, prawda to, kumie?
Kum poważnie skinąl głową.
-Ano właśnie, a może ja też bym chciał, coby mnie kto do domu odwiózł? Ale niee, trzeba tych tu wozić. Prawda to, kumie?
Kum znów, jeszcze poważniej, skinął głową.
-Kumie, a może byśmy się kiedy napili, co? Zawsze tak miło nam się konser...konwersuje, trza to uczcić jakoś, prawda, kumie?
Kum entuzjastycznie ziewnął.
-O, widzicie kumie, i obudzilibyście się.
Ich dialog trwał długo jeszcze. Taczkarz nie przestawał paplać, w powrotnej drodze narzekając na pusty przebieg, a kum nie przerywał mu tej perory, mimo dzikiej chęci powiedzenia mu, że kumy to są nad stawem i się żaby nazywają.
Męki, jakie przeżyli birbanci u regimentarza, nie pamiętający nie tylko jak się nazywają, ale nawet w jakiej karczmie ostatnio pili, są niemal nie do opisania. Niemal...
-Nazwisko?! –zapytał komisarz werbunkowy wypracowanym tonem urzędnika pracującego z półgłówkami.
-Czyje? –zadał inteligentne pytanie jeden z birbantów.
-Mojej matki...twoje baranie.
-Ja mam na nazwisko jak pańska matka? –ciało było już trzeźwe, umysł jeszcze rezydował w mrocznych zakamarkach karczmy.
-Jak masz na nazwisko? –łagodnym niczym cykuta głosem indagował komisarz.
-Ja?
-Ni...- żołnierz w samą porę powstrzymał się przed komentarzem –Tak, ty.
-Trikorus
-Służyłeś?...już w wojsku?
-Taaak... –rozmarzył się pijaczyna.
-Pod czyją komendą?
-Pod moją. -ponury głos rozbrzmiał po sali. Ludzie ze zdziwieniem obracali się, by zobaczyć mężczyznę olbrzymiej sylwetki, mogącej konkurować z orkuską.
-Dzień dobry, kapitanie, miło pana...
-Już nie jestem kapitanem, Gring i wiesz o tym. Zapisz tego półgłówka, a ja już doprowadzę go do porządku. Mnie też zapisz. –powiedział nieznoszącym sprzeciwu głosem Korempus.
Tymczasem w domu...
-Panie Mongward, a co robił mag?
-O tym prawić chciałem, zanimiście mi przerwali.
...maga panowało poruszenie. Wszystkie pomniejsze demony, pomagające przy aranżacji ksiąg w pracowni uwijały się jak w ukropie, byle tylko nie narazić się na wściekłość swego pana. Z ust do ust (niecelne określenie, ale nikt nie wie, jak komunikują się demony) chodziła między nimi plotka, mówiąca, co się kiedyś stało z jednym z wyższych Ifrytów, który przypalił lekko brzegi jakiejś księgi. Nikt nie chciał zostać jeszcze jednym z błędnych ogników, więc, z całą ostrożnością, na jakie stać było ich dzikie jestestwa, zabrały się do roboty. A było co układać. Rytuał teleportacji był na tyle złożony, że wszystkie obiekty, mające zostać przeniesione musiały tworzyć określoną strukturę, w środku której mag wytwarzał astralne połączenie z punktem docelowym.
-Diabli nadali mi to całe oblężenie.. –mruczał pod nosem Saran. –Zanim rytuał dobiegnie końca, możliwe, że miasto będzie zdobyte, a wtedy Rahlok wypruje ze mnie flaki i rozwiesi na ogrodzeniu żeby się wysuszyły....Ależ nie martw się, braciszku, siły miasta z pewnością rozgromią najeźdźców, a wtedy ocalimy nasze ciała, a może nawet i dusze...Bredzisz, ta zbieranina śmiecia karczemnego i żołnierzy zdolnych tylko do polerowania zbroi i posuwania tanich dziwek nic nie poradzi przeciw siłom zgromadzonych przez Rahloka...Ależ bracie, bądź dobrej myśli, a nuż uda się nam obronić... A nóż, to ja będę miał w plecach, kiedy Rendis dowie się, dlaczego ork oblega miasto, a dowie się niedługo....Miejmy nadzieję, że nie i skupmy się na rytuale....
Rozległo się pukanie.
-Szlag, przyszli po nas, bracie...Spokojnie, może to tylko ktoś przybył pożyczyć soli...Odstaw te cholerne żarty na bok, a jeśli to Rendis?... Dasz sobie radę, braciszku, tylko bądź spokojny...Spokojny, spokojny, jak ja mam do groma ciężkiego być spokojny?...Idź otworzyć, bo go rozzłościsz.
Przez próg przeleciał jak wicher włodarz i gdy tylko zauważył maga zaczął znów perorę.
- Ty żmijo podstępna, ty gnido zawszona, kuglarzu szalony. Czymeś przelał szalę gniewu Rahloka, że jego niezwyciężone oddziały pałają chęcią spustoszenia grodu? –wydyszał ciężko.
-Uspokój się, przyjacielu, złość szkodzi na serce.
-Nie wku.rwiaj mnie kuglarzu! Gadaj coś zrobił!
-Dobrze więc, ukradłem orkom posąg Burgara, awatara ich boga Burgdira.
-Czemuś to zrobił? –jęknął Rendis
-Dla mocy, mówią, że ten posąg to awatar sam w sobie, dający swą moc właścicielowi. Nie jest mi wiadome, jak ktoś tak potężny stał się tylko kawałkiem materii, grunt, iż przy odrobinie wprawy można przywołać cień Burgara, bardzo przydatne w kontaktach międzyludzkich, jeśli wiesz co mam na myśli.
-Masz mu go oddać. Ork nie popuści płazem takiej obrazy.
-I to mówi człowiek, który więzi towarzyszy szaroskórego przywódcy, jakież to obłudne z twojej strony.
Rendis nie wytrzymał wojny nerwów, chwycił przypasany nóz i zamierzył się na czarodzieja.
-Przestań do cholery, chcesz mnie zabić, półgłówku?
-Jeśli trzeba, to tak.
-Nawet nie próbu...-przerwał, uchylając się przed ciosem. –No, teraz to mnie naprawdę wkurwiłeś, giń su.kinsynu.
Po dwóch sekundach było po wszystkim.
-Masz, za, cholera, swoje....No ładnie, gratuluję...Nie denerwuj mnie, co miałem zrobić?...Nie wiem, ale czy jedynym sposobem na obezwładnienie człowieka jest jego zabicie?...Nie ucz mnie do cholery, co mam robić!...Dopóki ja tu jestem i ponoszę konsekwencje twoich czynów, będę...Nie bredź, zastanówmy się lepiej, co zrobić z trupem?...Teraz to „my”? Sam go zabiłeś, sam się zastanawiaj, ja wolę pomyśleć jak się od tego wywinąć.
-Nie rozumiem.
-Czego, panie, nie rozumiecie?
-Z kim on rozmawiał?
-Sam ze sobą. Magia swobodnie przyswajana koncept psuje, a i bywa tak, że jakiś duch się przyplącze. Dostawny czarodzieja z jego majakami, bo coś się dzieje w obozie.
Birga popatrzył na starego orka jak na szaleńca, a w jego oczach widać było całkowite niezrozumienie. Rahlok westchnął i zaczął od nowa.
-Słuchać, osłoje.by, jeśli którykolwiek z was, bando kretynów, będzie próbował wszcząć jakieś piep.rzone walki w moim obozie, to skończy jako rozpłodowiec dla Amazonek. Gó.wno mnie obchodzi, jak będziecie rozstrzygać swoje piep.rzone zatargi, ale macie to robić albo poza obozem, albo w sposób niezakłócający porządku nikomu, poza chędożonym elfem. A teraz spiep.rzać, i to k.urewsko szybko.
Birga ze zrozumieniem skłonił się i wyszedł tyłem z namiotu. W chwilę potem zajrzał do środka Rorhad.
-Sargi, mogę wejść?
-Oczywiście, chłopcze, wejdź.
-Nastroje się chwieją. Oddziały zaczynają na własną rękę planować oblężenie. Niektórzy sądzą, że posłaniec ściągnie posiłki.
-Ogłoś, że zaraz wszyst... większość rzeczy sprostuję.
Młody ork wyszedł, a Rahlok zburzył w zamyśleniu ład, w jakim zawsze znajdowała się jego srebrna grzywa i westchnąwszy wyszedł na zewnątrz.
Rozejrzał się wokół, widząc gdzieniegdzie ogniska, zniszczone manekiny, na których znać było ślady mieczy, toporów, tu i ówdzie sterczały złomki strzał i bełtów. Szmer rozmów niósł się daleko, mimo swojej monotonności. Starzec westchnął, wspominając dawne czasy, kiedy u boku Młocarzy krasnoludzkich zdobywał twierdze, brał udział w wojnach z elfami i ludźmi, porywał dziewice, by nauczyć je jak polować na jednorożce. Młody był i rychło się przekonał się, że łatwiej było upolować jednorożca niż dziewicę.
To były dobre czasy.
-Słuchajcie, żołnierze. Jak wiecie, zwołałem was tutaj...w większości.., po to, by wasze umiejętności i wola walki pomogły mi zdobyć tę twierdzę. Sami uznacie, jak najlepiej zasłużycie na swoją zapłatę na polu bitwy bądź w zaułkach miasta. Jedynym, o co was proszę jest posłuszeństwo dowódcom poszczególnym jednostek, jakich wyznaczę spośród moich przybocznych i waszych przywódców.
Żałował, że nie może tak przemówić do zgromadzonych sił. Westchnął i przywołał w pamięci sposób, jakim pobudzał do dalszego czekania im podobnych.
-Słuchajcie, sieroty zawszone. Doszły mnie słuchy, że sarkać poczynacie na zwłokę jaką czynię, posiłków się tchórzliwie obawiając. Macie czekać, psy z nieprawego łoża, albo wasze zapłaty się drastycznie skurczą, zrozumiano?
A tym, którzy podejrzewają, że posłaniec, który tak niegrzecznie przedarł się przez pierścień oblężenia sprowadzi posiłki oznajmiam, iż Hremarg, włodarz pobliskich ziem, nie ma powodów, by przyjść w sukurs Rendisowi. Tym samym, o ile nie zostanie wysłany kolejny posłaniec, waszym jedynym zajęciem będzie brodzenie w krwi zwyciężonych przez was mieszczan. A do aktywnego oblegania przystąpimy za trzy dni od dzisiaj.
Ork odetchnął, widząc, jak twarze najemników na wieść o zmniejszonej zapłacie ściągnęły się w wyrazie przestrachu a w ich oczach pojawił się szacunek do Sargi. Wiedział, że przez pewien czas ma ich w garści.
-Tak tak, myli panowie. Najemni żołdacy nie byli posłusznymi oficerami. Trzeba było ich w ryzach trzymać tak groźbą, jak i obietnicami. A bywało i tak, że nawet w takowy sposób nie dawało rady kontrolować motłochu.
Ork przystąpił do drugiego etapu poprawiania morale.
-Niczym byliby jednak dobrzy żołnierze, bez szansy rozerwania się. Obalcie beczki, odszpuntujcie bukłaki i wychylcie kielichy za przywódców i skarby Ectatorii. –dobre wiadomości mógł już przekazać w sposób bliższy swoim upodobaniom. Wiedział, że to będzie równie skuteczne, jak klątwy i obelgi. –I nie zapomnijcie uronić paru kropel dla bogów podziemi. Niedługo będą mieli niewiele czasu na odpoczynek.
Odpowiedziały mu wiwaty i chlupotanie bukłaków.
Rahlok uśmiechnął się, widząc jak napięcie natychmiastowo zelżało. Assasyni częstowali Hanzę południowym winem, krasnoludowie z kpiącym uśmiechem rozcieńczali swój spirytus wodą, by ktoś poza nimi był w stanie go wypić. Maruderzy i Podkowy ramię w ramię opróżniali nie-wiadomo-skąd-wyciągniętą beczkę ciemnego piwa z Hinbejri a Amazonki z miłymi uśmiechami do nich wkrótce dołączyły. Stary ork odwrócił się i skierował do swojego namiotu.
-Chyba nie sądzisz, że będziemy pić bez ciebie, co, Kaprawy? –roześmiał się Histard.
-Przyjacielu, odczuwam jeszcze skutki opróżnienia naszej poprzedniej beczułki. –odparł Sargi. –Poza tym to był ciężki dzień.
-Stary krasnolud spojrzał na niego, pojmując w jednej chwili, że ork jest już w podeszłym jak na swą rasę wieku. Nie dał jednak tych spostrzeżeń po sobie poznać.
-Jak chcesz, ale jedną beczkę dla ciebie zostawimy.
-Miłej zabawy
-Panie krasnoludzie, musismy iść.
-Co? Następna rejza za pasem?
-Nie, ale Cesarz (Oby Tył Wiecznie, su.kinsyn) przysyła swoich poborców.
-Zdałoby się jakoś ukoić gardło na odchdnym...Tak, nie ma to jak ciemne. Za następną wizytą zdam wam rzecz z przygotwań ostatecznych do starcia. Bywajcie.
Ostatnio zmieniony przez Mongward dnia Nie 11:06, 30 Mar 2008, w całości zmieniany 4 razy
|
|